Prostowanie węża® (wszelkie prawa zastrzeżone)    
F R A G M E N T Y
(treść przeznaczona tylko dla osób dorosłych)


1.
(…)

   Wracając do stypy, pewien ambaras wywołała tam reakcja ojca Ewy na sugestywne i wścibskie pytania któregoś z nierozważnych albo bezczelnych gości, a skierowane nieopatrznie do stojącej nieopodal babci Marii. Człowiek ów wyrażał zainteresowanie, czy w miejscu, gdzie nastąpił tragiczny wypadek Ewy, urządzono już, ku jej pamięci, przydrożny ołtarzyk. Dopytywał się także o msze w intencji zmarłej.
   Zanim zaskoczona i jakby zawstydzona teściowa zdążyła jakoś zareagować, siedzący na swoim fotelu inwalidzkim, pogrążony w smutku i przez to jakby duchem nieobecny teść Pawła, wzbudzający powszechną żałość i współczucie pośród obecnych, wykrzyknął niespodziewanie poirytowanym głosem:
   - Jeszcze czego! ńadnych ołtarzyków czy obskurnych cmentarzyków! Jeśli kiedyś w przyszłości zdarzy się mi tamtędy przejeżdżać, to splunę na to feralne miejsce. Też coś! Nie widzę powodów, aby czcić akurat ów kawałek ziemi, który okazał się tak fatalny dla mojej ukochanej córuni. Prędzej uświetnię miejsce jej urodzenia lub to, gdzie odnosiła swoje sukcesy. Miejsce wypadku kojarzy się nam jedynie z koszmarem, a data jej śmierci z dniem rodzinnej tragedii. Trzeba o tym jak najszybciej przestać myśleć, a Ewę zachować w pamięci taką, jaką była. Tak jakby nadal pozostawała wśród nas. A nie tworzyć dublujące prawdziwy grób, pozornie związane z nią, przesadne w formie wyrazu, tandetne i kiczowate, dzikie nekropolie. Ewa zawsze była radosna, piękna i pełna życia, a więc żadne ponure ukwiecone i ozniczowane wystawki czy przepojone lamentami, płaczem lub bałwochwalczymi trenami msze nie będą nam fałszować i psuć jej wspaniałego wizerunku. Rozumiecie? - Co powiedziawszy, wzruszony tymi własnymi słowy pan Józef, tłumiąc łkanie, powrócił znowu do milczącej zadumy.
   Jeżeli Paweł dotychczas z jakąś rezerwą traktował swojego teścia, to po tej ekspresyjnej jeremiadzie już całkiem nabrał do niego niczym nieograniczonego szacunku. Inni zaś potraktowali tę celną filipikę jako towarzyską gafę, dziwactwo nieszczęśnika lub zwykłą niegrzeczność obrażającą ich ugruntowane paradygmaty albo po prostu rzecz w ogóle obojętną. (…)
(…)


2.
(…)

   - Już czas na mnie. Zasiedziałam się strasznie długo. Mój tatko z pewnością niepokoi się o mnie. Mówiłam panu, jaki on jest nad wyraz troskliwy i strzegący mojej niewinności. Czyni tak w interesie mojego przyszłego męża - wyjaśniła tonem typowym raczej dla małej dziewczynki.
    Kwestię tę wypowiedziała Marta na dodatek z tak niesamowitą powagą, że Paweł odniósł wrażenie pełnej wyrozumiałości dla chorobliwego dziwactwa ojca, co z kolei pozostawało w kompletnej sprzeczności z jej wyrafinowanym w sztuce miłości, wyuzdanym zachowaniem zaprezentowanym niespełna pół godziny temu.
   - Czy ja może czymś obraziłem ciebie? - sondował zdezorientowany, próbując dociec powodów coraz bardziej odczuwalnego dystansu, powstałego w ciągu tak krótkiego czasu minionego od niesamowitych chwil absolutnej fizycznej bliskości.
   - Jeszcze nie. Lecz jeśli będzie pan próbował dyskontować tę sytuację, to być może poczuję się niemiło.
   Mówiąc to, Marta ubierała się cały czas niespiesznie. Jednocześnie, jakby ignorując spozierającego na nią wnikliwie Pawła, z zainteresowaniem, a być może ze znawstwem, przypatrywała się wiszącym na ścianie grafikom.
   Paweł, nie mogąc pojąć, o co w istocie jej chodzi, a co wywoływało w nim oczywisty gniew i z trudem tłumioną złość, przyglądał się jednak z przyjemnością i pewnym żalem Marcie wkładającej poszczególne części swojego ubioru. Była przy tym tak powabna, że wysiłkiem woli musiał powściągać się przed wzięciem jej choćby siłą w ramiona i zmuszeniem do dalszego współżycia.
   Tego typu gwałtowne zachowanie nie było mu obce, gdyż ćwiczył je z Ewą (i nie tylko z Ewą) od czasu do czasu. Potrafił nawet ostro przyłożyć tej czy innej partnerce w ferworze wyzwalania nagromadzonych w nich napięć.
   Marta zdawała się nie dostrzegać u Pawła znamion z trudem tuszowanego pożądania połączonego z rosnącą irytacją. Nie sprawiała wrażenia, że ma świadomość dręczenia mężczyzny opętanego dziką, nieziszczoną do końca lub odradzającą się jurną żądzą. A powinna czuć się dalece zagrożona.
   - Dlaczego zachowujesz się tak, po tym, co przeżyliśmy przed chwilą? - spytał z rozgoryczeniem i nieukrywaną już teraz pretensją w głosie.
   Skończywszy wreszcie wdziewać ostatnie elementy ubrania, Marta przystąpiła do poprawiania swojej nieco zwichrzonej fryzury i jakichś niedostatków przy z pewnością sfatygowanym makijażu. Po krótkiej chwili namysłu udzieliła aż nazbyt wyczerpującej odpowiedzi.
   - A jak mam zachować się według pana? Czy już na zawsze mam stać się pańską własnością w związku z tym jednorazowym, drobnym epizodem? To jest właśnie męski sposób bycia. Uważa pan, że wystarczy na moment posiąść kobietę, żeby potem traktować ją niczym darmową, własną dziwkę i narzucać jej swoją wolę oraz oczekiwać, aby była tej woli posłuszna. Wy, faceci, chwalicie się potem jak dzieci, kiedy przelecicie jakąś laskę. Uznajecie się za zdobywców, a o uległej kobiecie wyrażacie się z lekceważeniem lub pogardą, jako o łatwej zdobyczy. Jesteście przekonani, że wystarczy postawić obiad, podarować byle co w upominku, na przykład liche rajstopy lub tandetną wodę kwiatową, albo zaprosić do kina na pierwszy lepszy film, by potem bez skrupułów czerpać zyski ze swojej taniej inwestycji. Ja taka nie jestem i nigdy nikomu nie pozwolę na takie postponowanie. Biorę z życia to, na co mam w danej chwili ochotę i jedynie tyle, ile sama potrzebuję. Staram się w miarę możliwości kształtować rzeczywistość w taki sposób, żebym czuła, iż jestem traktowana jak równorzędny partner, z którym trzeba liczyć się na każdej płaszczyźnie współżycia towarzyskiego, a nie niby damski obiekt pożądania służący do zaspokajania prymitywnych męskich rozrywek i to wyłącznie według snobistycznych reguł narzucanych przez naiwnych facetów, którym wydaje się, że, z racji czegoś tak trywialnego i przypadkowego jak płeć, mogą zdominować drugą osobę.
   Marta wypowiadała te słowa spokojnie, ale dobitnie, z lekko słyszalną emocją, tak jakby wygłaszała jakieś swoje życiowe credo. Wzburzony Paweł nie mógł pokojarzyć, do czego ona pije i czemu jego to spotyka. Próbując zdobyć się na celną i ostateczną ripostę, mającą szansę zakończyć rodzącą się polemikę w tym przykrym temacie, którego akurat w tej chwili, po nocy, nie miał woli dalej prowadzić, zauważył tylko cierpko:
   - Odnoszę wrażenie, że to ja zostałem wykorzystany w sposób, który według ciebie jest naganny i, jako taki, charakterystyczny dla facetów.
   - Ma pan prawo do interpretacji mojej postawy wedle własnego, subiektywnego uznania. Moim skromnym zdaniem jest pan jednak w błędzie. - Marta stała się wyniosła aż do przesady graniczącej ze śmiesznością. - Dziękuję za poświęcony czas i kawę, której nie miałam możności wypić, czego nie żałuję, bo kawa przyprawia mnie o bezsenność i moczopędność. Myślę, że poznałam dom Tereski w sposób należyty i wyczerpujący. Spełniłam tym samym swój pedagogiczny obowiązek. Proszę mnie nie odprowadzać. Sama zawołam taksówkę. Z tych powodów, jakie panu podałam, staram się nie absorbować nikogo, nawet własnego narzeczonego, odprowadzaniem czy odwożeniem mojej osoby, o ile oczywiście nie jest to komuś po drodze.
    To rzekłszy, Marta wyciągnęła nisko dłoń w kierunku Pawła. Kiedy ją odruchowo chwycił, poczuł sztywność jej ramienia uniemożliwiającą ewentualne podejście bliżej dziewczyny. Marta zaraz cofnęła swoją rękę i zdecydowanym krokiem skierowała się w stronę drzwi pokoju. Paweł w korytarzu, szeroko otwierając drzwi wejściowe od mieszkania, żeby wypuścić gościa na klatkę schodową, zdecydował, za jej przykładem, przejść na język oficjalny, podobny do tego, jakim ona z uporem posługiwała się przez cały czas.
   - Proszę chociaż powiedzieć, czy było przyjemnie. - Wypowiadając te słowa, miał wrażenie, że domaga się jakiejś nędznej jałmużny, gdyż dotąd to jego partnerki aż do znudzenia, same, bez pytania zapewniały go o pozytywnych doświadczeniach w tym względzie, a on pławił się w pochwalnych peanach, dumny z siebie niczym łaskawy dla swych samic lew i przekonany, że należą się one jemu niejako z automatu.
   - O tak... Bardzo - odparła, śląc mu teraz dla odmiany łagodne a nieco zalotne i jakby przepojone nutą żalu pożegnania, smętne spojrzenie.
(…)


3.
(…)

   Za to sroga draka nastąpiła z całkiem innego powodu. Od wystartowania rajdu do Ewy zaczął przywalać się pewien Grzesiek, który absolutnie nie mieścił się w jej wąskim, wyrafinowanym guście. Wydawał się wręcz obleśny i z lekka odrażający, gdyż nazbyt czerwone wargi miał wciąż obślinione, czego Ewa nie trawiła, zwłaszcza u mężczyzn. Mimo tego Ewa nie widziała najmniejszych powodów, aby wyjawiać mu swoje, jakże niekorzystne dla niego preferencje. Była miła, życzliwa i taktowna. Ba, w wolnych chwilach, kiedy Paweł bywał zajęty lub niedostępny, i jego, Grześka, kokietowała, tak dla żartu lub żeby potrenować sztukę babskiego uwodzenia, a także, by sprawić koledze przyjemność. Z każdym dniem facet stawał się bardziej natrętny. Jak latający giez u boku spoconego konia lub moczopędność po wypiciu kawy. Z nieukrywanym rozczarowaniem znosił ciągłe odmowy Ewy na propozycje spędzenia czasu we dwoje. Niezłomny, stale próbował przełamać demonstrowaną mu fizyczną nieprzystępność i nietykalność Ewy.
   Któregoś wieczoru na biwaku, po wczesnej kolacji, rozpalony z pożądania Grzesiek dorwał ją nareszcie, kiedy samotna, w melancholijnym nastroju charakterystycznym dla osoby zabujanej w kimś bez wzajemności, przechadzała się w pewnym oddaleniu od obozu, odziana jak zwykle, kiedy stygł dzienny skwar, w luźną, trykotową bluzeczkę, najmniej drażniącą spalone słońcem ciało, przewiewne szorty na pupie oraz sandałki na bosych stopach. Lekki wiatr rozwiewał jej długie włosy przytrzymywane jedynie kolorową, szeroką opaską na głowie. Prezentowała się przepięknie, jak co dnia lub jeszcze bardziej.
   Chłopak miał pecha, gdyż naszedł ją akurat nie w porę. Bez ceregieli i dobitnie dała mu do zrozumienia, że jest wielce niezadowolona. On, tym razem niezrażony jak bywało onegdaj, a być może dodatkowo dotknięty i wobec tego mocniej zdopingowany, nie rezygnował. Z każdą chwilą stawał się coraz agresywniejszy. Wprost, ku jej potęgującemu się zdziwieniu, zaczął ją niemal napastować. Najpierw, z pozoru delikatnie, wyraził chęć przeprowadzenia z Ewą poważnej rozmowy i zaproponował w tym celu wspólny, daleki spacer. Na to usłyszał wiązankę od dziewczyny, stojącej w miejscu niczym elektryfikacyjny słup, że dzisiaj nie, że Ewa czuje się źle, jest w złym usposobieniu i pragnie teraz zostać tu sama, że idzie dziś wcześniej spać i że w związku z tym może jutro, a ogólnie, to bardzo chętnie, lecz ma wątpliwości, bo nie wie, czy aby wypada oddalać się we dwójkę od grupy, więc najlepiej zabrać na taki spacer kogoś jeszcze... Nie ustępował. Po kilkakrotnych próbach skłonienia Ewy do udania się z nim w jakimś nieznanym kierunku, z nieprzyjemnym szarpaniem za jej ramię włącznie, przy okazywanym mu zniecierpliwieniu oraz kategorycznej w końcu odmowie, nie wiedzieć czemu, nieoczekiwanie wpadł w furię, stając się brutalny niby ranny odyniec. Po prostu najzwyczajniej przystąpił do gwałcenia niespodziewającej się takiego napadu dziewczyny, obrzucając ją przy tym najgorszymi wyzwiskami, z których większości nawet nie kojarzyła. Chwycił Ewę oburącz za dekolt bluzki i szarpnąwszy, rozdarł ją wzdłuż, odkrywając piersi Ewy. Następnie całym ciałem rzucił się na nią, przewracając z impetem ją i siebie na trawiastą ziemię.
   Ewa odruchowo broniła się w panice, jak umiała, nie wiedząc z początku, o co właściwie mu chodzi. Właśnie ta jej nieporadna obrona wywoływała w napastniku jeszcze większą furię i zaciętość. Wiła się i wyrywała. Próbowała niemrawo krzyczeć. Myślała wtedy raczej o odstraszeniu agresora niźli o przywołaniu kogokolwiek na ratunek.
   W reakcji na to Grzesiek zdołał zrazu uciszyć ją na moment, waląc a to pięścią, a to otwartą dłonią po jej twarzy. Równocześnie wściekle drapał paznokciami i tarmosił zębami sutki jej piersi niczym jakiś wygłodniały niemowlak. Jego zachowanie sprawiało wrażenie eksplodującej, irracjonalnej nienawiści, a nie potrzeby fizycznego wyegzekwowania niespełnionego afektu na obiekcie pożądania. Okazywane od tygodnia ugrzecznione umizgi w niepojęty sposób przeistoczyły się w jednej chwili w mściwą, wrogą i niepohamowaną zawziętość. Instynktownie czuła, że pragnął bardziej uczynić jej krzywdę, niż zażyć swoiście pojmowanej przyjemności.
   Z łatwością zdarł z niej szorty i nie napotykając na majtki, których jak zwykle Ewa nie uznała za właściwe włożyć, rozszerzył na siłę jej uda i wszedłszy w nią, zmusił do stosunku. Gdyby podobnie gwałtownie włożono jej do środka kij od szczotki, chyba byłoby to równie bolesne. Ewa pojęła wreszcie, że dzieje się coś poważnego, z czym nie poradzi sobie sama. Nieczuła na otrzymywane kolejne ciosy w głowę i po torsie, wobec piekielnego bólu rozrywanych wnętrzności, darła się teraz, wzywając skądkolwiek pomocy. Brutal tłumił te wrzaski, jak mógł, usiłując bezskutecznie zasłonić usta dziewczyny swoją dłonią. Gdy ugryzła go boleśnie w palec, wyrwawszy zakrwawioną rękę, znów uderzył ją na odlew tak mocno, że niemal straciła przytomność.
(…)


4.
(…)

   Taka, a nie inna, nieco nieporadna postawa Pawła wobec dziecka brała się z tej przyczyny, że on, jako młody ojciec, być może nie do końca jeszcze dojrzały do tak odpowiedzialnej funkcji, bo wiadomo, że prawdziwie predysponowanym do roli ojca bywa się dopiero, stając się dziadkiem, pozostawał długo przed i jakiś czas po urodzeniu Tereski w pewnej logicznej sprzeczności w zakresie hołdowanej przez siebie teorii w zderzeniu z zaistniałą praktyką.
   Otóż z jednej strony uważał, że właśnie tato jest tą ważniejszą osobą spośród obojga rodziców. Tak, jak za dawnych czasów bywało. To przy ojcu powinny pozostawać główne prawa do dziecka, jeśli doszłoby do jakiegoś rozpadu rodziny lub przynajmniej różnicy poglądów w istotnych kwestiach. Bo to on jest tu głową, on z reguły jest najstarszy, on jest najmądrzejszy. W poprzednich wiekach, kiedy obowiązywały takie, skądinąd surowe, rzekłbyś, barbarzyńskie prawa, małżeństwa nie przeżywały aż tylu przesileń jak obecnie, a ludzie nie rozwodzili się z byle jakiego powodu. A działo się tak dzięki temu, że żony, jako matki emocjonalnie związane z dziećmi, trzymały się kurczowo swych mężów, choćby z obawy przed utratą wspólnych dzieci. Współczesna zaś, przeciętna kobieta, rozstając się z mężem, automatycznie uzurpuje sobie wszelkie prawa do bycia z poczętymi przez niego dziećmi. Według Pawła jakiekolwiek wywyższanie się matek nad ojcami urąga prawom natury, gdyż to jest tak samo, jakby przypadkowa gleba, w której zasiano konkretne nasienie, miała mieć większy udział w powstaniu nowej rośliny niż owo nasienie.
   Z drugiej strony w skrytości ducha Paweł czuł się mocno bezradny. On sam zdążył uzależnić się dotąd od nieustającej, wygodnej opieki Ewy i od jej czułej, jakże troskliwej, miłości. Stał się przy niej takim wyrośniętym dzieckiem, przy którym Ewa równocześnie pełniła rolę jego zabawki i służebnicy. Natomiast Tereska, zaraz po przyjściu na świat, zburzyła ów wygodny układ, gdyż okazała się na długą chwilę pozostawać jego rywalką o względy Ewy, o jej czas, dbałość, poświęcenie i uczucie. Stał się przez to odrobinę zazdrosny, zniecierpliwiony i z lekka sfrustrowany. Zdawał sobie sprawę, że jego niezadowolenie jest nonsensowne, żeby nie powiedzieć - bezgranicznie głupie.
   Wyłącznie dzięki sporemu wysiłkowi woli, udając altruizm, zdołał zatuszować przed żoną potężne pokłady zbierającego się w nim egoizmu. Na domiar złego nie opuszczała go obawa, że przez nieuwagę, męską szorstkość czy gruboskórność zrobi dziecięciu jakąś krzywdę, że nie da sobie rady w kryzysowej sytuacji. Owszem, mógł uczestniczyć w chowaniu dziecka, ale jako asystent, pomocnik, wykonawca jednoznacznych i nieskomplikowanych instrukcji. Nie wyobrażał zaś sobie sytuacji pozostania z takim małym szkrabem na dłużej, czy, o zgrozo, na zawsze sam na sam, bez wszystkowiedzącej i absolutnie pewnej siebie Ewy.
(…)


5.
(…)

   Owo niemalże ślepe zaufanie do męża, związane z przekazywaniem mu własnych wynagrodzeń, Paweł przyjmował z początku ze zdumieniem, a potem z dumą, jako szczególny, materialnie wyrażony dowód miłości kobiety i całkowitego oddania się swojemu mężczyźnie. W czasie studiów Pawła, już na ostatnim roku, zdarzyło się, że uszczęśliwiona Ewa przyniosła na jego uczelnię i dała Pawłowi swoje pierwsze zarobione pieniądze, dopiero co wypłacone jej za wykonanie jakiegoś programu komputerowego. Suma była dość spora, jak na studenckie możliwości ubogiego z domu Pawła. A on, kiedy odeszła do swoich zajęć, jeszcze tego samego dnia po południu przegrał wszystko, grając z kolegami w akademiku w pokera. Paweł przeżył ów przypadek psychicznie tak mocno, że odtąd ani w pokera, ani w oko na forsę już nie zagrał.
   Co do Ewy, to owa straszna przygoda ukochanego chłopaka ledwie ją obeszła. Relację z niej potraktowała z radosnym śmiechem i szczerym współczuciem dla kajającego się Pawła. Łatwo było Ewie znosić wszelkie ciosy finansowe przy zapleczu sponsorskim, dzięki któremu nie obawiała się jakiegokolwiek niedostatku. Znała szeroki gest i słabość swojego tatulka do forytowanej, młodszej córki i jej ciągle narastających z wiekiem potrzeb. Gdyby wszakże i to ojcowskie źródło zawiodło lub jakoś niewyobrażalnie wyschło, to na posterunku pozostawał niezawodny wuj chrzestny - profesor, który zawsze wyciągał ją z tych sekretnych trudności finansowych, o których rodzina, jej zdaniem, nie powinna była nic wiedzieć.
(…)


6.
(…)

   W niedługo na szczęście trwającym okresie obowiązywania tak zwanych jednolitych mundurków szkolnych, Ewa permanentnie uchylała się od ich noszenia, co sprawiało jej rodzicom niemały ambaras, gdyż ciągle zmuszani byli dyplomatycznie odpisywać na uwagi wychowawczyni klasy. Było to tym trudniejsze, że w całej rozciągłości popierali, a zwłaszcza tatulek, swą niesubordynowaną córkę w jej szkolnym buncie. Dopiero po pewnym zawadiackim incydencie, kiedy Ewa miała chyba ze trzynaście lat, zaprzestano w szkole zwracania jej uwag na brak mundurka, zwanego nieraz fartuszkiem. Ale zaniechano tego wyłącznie w stosunku do Ewy.
   Otóż została ona na lekcji fizyki przymuszona przez rozsierdzoną a nawiedzoną nauczycielkę do natychmiastowego pójścia do domu po stosowny mundurek i powrotu do szkoły w regulaminowym odzieniu. Ewa wykonała nauczycielski nakaz co do joty, stawiając się w klasie po dwudziestu minutach. Pod trochę przejrzystym mundurkiem była wyraźnie goła. Na bosych stopach miała chodaki.
   Po wybuchu sporego skandalu sprawa błyskawicznie ucichła. A to dlatego, że tatulek w dyskusji z dyrektorem szkoły zarzucił bezprawność działania nauczycielki wobec małoletniego dziecka, pozostawionego przez rodziców pod opieką szkoły. Wszak nauczycielka z błahego powodu, będąc pod wpływem nieuprawnionej emocji, de facto wygnała uczennicę ze szkoły, co naraziło ją na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia, a rodziców pozbawiło zaufania do odpowiedzialności personelu szkoły. Zresztą do kompetencji nauczyciela fizyki należy profesjonalne przekazywanie wiedzy uczniom, a nie przedmiotowe traktowanie ich jako obiektów służących do wyładowywania zakumulowanych napięć, nabrzmiałych przy osobistych, domowych lub małżeńskich stresach.
(…)


7.
(…)

   W samochodzie na chwilę zapadło milczenie. Ciotka uspokoiła się już wyraźnie. Chusteczką higieniczną wycierała rozmazany na twarzy makijaż, nachylając się troszeczkę, aby spoglądać na swoje odbicie w prawym zewnętrznym lusterku bocznym.
   - Myślę, że już powyrastały grzyby, które są najsmaczniejszymi owocami lasu - podtrzymał rozmowę Paweł, reklamując swoim zwyczajem atrakcje spędzania czasu na ranczu. - Aktualnie jest sezon na prawdziwki, lecz i tak szalenie trudno je znaleźć. Każdy zdobyty borowik to sukces, duma i frajda. Za to pełno będzie podgrzybków i kozaków. Można też jeszcze napotkać spóźnione kurki, które wyśmienicie smakują z jajecznicą. Lubicie zbierać grzyby?
   - Ja uwielbiam chodzić po lesie i zbierać grzyby, a czy Karolek lubi, to, zabijcie mnie, nie powiem. Niech sam określi się w tym względzie. - Pierwsza, uśmiechnąwszy się jakby zalotnie do szwagra, zapewniła gorliwie Kaśka, odcinając się równocześnie od zdania syna. - Mogę je później obrać i nanizać na nitkę do suszenia. Lecz jeść ich nie będę. Za nic. Nigdy nie znosiłam grzybów z wyjątkiem pieczarek, za którymi wprost przepadam. Ewentualnie skosztuję takie marynowane w occie. W ogóle lubię wszystkie potrawy na ostro oraz kwaszoną kapustę i kiszone ogórki. A wiecie, że ja jadam surowe mięso? Zawsze jem te drobne odpadki, które pozostają na desce po ubijaniu kotletów schabowych, a tatara z jajkiem mogłabym konsumować niemal na okrągło.
   - To ciekawe. My także jadamy ostre dania. Dużo pieprzu, papryki, tabasco, maggi, vegety, majeranku i obowiązkowo odrobina czosnku. Jednak surowego mięsa nie trawimy. Czy nie tak, córeczko? - Paweł podjął miły dla siebie, gastronomiczny temat.
   - Ach! Mniam, mniam. Od razu poczułam się tak głodna, że i to surowe mięso z deski zjadłabym teraz, jak ciocia. Ciekawe, co dzisiaj przyrządzi dla nas Basia? - rozważała głośno Tereska. - A wiesz ciociu, że w dawnych czasach kapustę do kiszenia w beczkach deptały bosymi nogami młode dziewczyny odziane wyłącznie w takie przydługawe białe koszule, pod którymi nie miały majtek, bo musiały co chwilę rutynowo sikać na deptaną kapustę, żeby miała lepszy smak i ukisiła się prawidłowo?
   - Skąd ty, dziecko, zasięgnęłaś tych absurdalnych informacji? - Ciotka była wstrząśnięta usłyszaną rewelacją. - To z całą pewnością piramidalna nieprawda.
   - Prawda - potwierdziła poważnie i z przekonaniem Tereska. - Opowiadał nam o tym tamtejszy leśniczy, kiedy jeszcze żyła mama. Nawet częstował taką kapustą, którą kiedyś ubijała własnymi nogami Basia. Z tym, że ona ponoć już nie sikała do beczki. Lecz nie jestem o tym do końca przeświadczona, czy było tak faktycznie, bo kapusta smakowała nadzwyczaj znakomicie. W mieście takiej nie kupisz. Zresztą Basia przyglądała się nam dziwnie, kiedy jedliśmy tę kapustę, a sama nie ruszyła ani krzty. Twierdziła, że brzydzi się brać do ust to, co sama podeptała. Ja na jej miejscu nie miałabym takich oporów, także wówczas, gdybym depcząc, nasikała.
   Paweł nie komentował rewelacji opowiadanych przez córkę. Uśmiechał się tajemniczo, zadowolony z wywołanego efektu odbijającego się na zniesmaczonej minie zdegustowanej zapewne szwagierki. W ten sposób sprytna Tereska oderwała na dobre ciotkę od wspomnień o jej domowych ambarasach, których relacjonowanie zmuszało ją do nieustannego, rzewnego płaczu, jakże przygnębiającego i zasmucającego słuchaczy.
(…)


8.
(…)

   Paweł nie przepadał za swoim tatą. Widział przejrzyście jego wady. Tak samo dostrzegał u niego wiele zalet. W młodości miał okresy, kiedy dumny był z ojca i inne, kiedy wstydził się go co nieco. Nie, nie za coś konkretnego, tylko tak w ogóle. Za całokształt, jak mawiał. Ale chodziło mu o spolegliwość ojca wobec otoczenia, brak stanowczości w przełomowych sytuacjach, labilność, konformizm oraz zapyziały, wsiowy, jako że pochodził ze wsi, konserwatyzm, co przejawiało się niedbałością o osiąganie coraz lepszych warunków życia. Wreszcie raziło Pawła idiotyczne zachowanie niepoprawnego taty, wyrażające się głośnym, za każdym razem inaczej brzmiącym ziewaniem, dziwnymi okrzykami wznoszonymi podczas zażywania kąpieli, powtarzaniem wciąż tych samych niepotrzebnych zwrotów i pytań, trzymaniem nóg na drugim, dostawionym krześle podczas pobytu gościa czy permanentnym zasypianiem w towarzystwie.
   W późnonastoletnim etapie swojego życia Paweł oceniał, że jego rodzice, w tym tato, należą do najgłupszych na świecie. Obecnie już tak nie sądzi. Ba, diametralnie zmienił zdanie. Głównie co do ojca. Ze zgrozą zaczął odkrywać także w swoich odruchach i skłonnościach dużo podobieństw do taty z tamtych lat. Na przykład: podobnie otrzepuje siusiaka, zwija papier do podtarcia tyłka, głośno ziewa, klnie, czyści paznokcie, spluwa itp. Przypominał sobie z dzieciństwa intymne zachowania ojca, który wówczas ani myślał krępować się własnego dziecka, gdyż, jak zapewnie błędnie domniemywał, było ono za małe, aby rozumieć, zanalizować czy zapamiętać cokolwiek ze swoich ówczesnych spostrzeżeń. Musiał stwierdzić, że w analogicznych sytuacjach postępował identycznie niefrasobliwie, lekceważąc obecność nieustannie obserwującej go córeczki, co w przyszłości nieuchronnie doprowadzi do oceny zapamiętanych jego zachowań według jej dorosłych kryteriów.
(…)


9.
(…)

   Tak więc Tereska miała postawę skłonnej do kolosalnych poświęceń zakonnicy, ale w zakresie reguł obowiązujących w jej prywatnym "kościele". Prawdziwa zakonnica jest zdolna do śmierci omijać radości życia, by wciąż szorować podłogi w klasztornych korytarzach na polecenie apodyktycznej przeoryszy, obsługiwać kościelnych męskich dostojników lub doglądać umierających w hospicjach. Lecz nie ugnie się ona za nic, bo zabraknie jej służebnej pokory i miłościwego dla bliźniego serca, by ofiarnie oddać swe ciało choćby najbardziej potrzebującemu mężczyźnie.
   Tereska została ukierunkowana podobnie, ale jakby całkiem na odwrót. Zawsze zrobiłaby swoim usłużnym ciałem to, co trzeba, wspomagając każdą czynność miłym dla czyjegoś ucha słowem i gestem, świadczącym, że sama tego pragnie. Celem nadrzędnym było jednak sprawienie temu komuś oczekiwanej lub zgoła nieuzmysławianej przyjemności.
   Dekowała się za to skrzętnie, aby nie wrabiano jej w wykonywanie jakichkolwiek monotonnych prac, fizycznych lub umysłowych, oprócz tych czynionych wyłącznie na osobisty użytek, względnie skierowanych na rzecz szczytnych i równocześnie koniecznie pasjonujących ją idei, nierzadko subiektywnie ocenianych jako takie, i o ile wynikało to z jej własnej, przez nikogo niesugerowanej, obligatoryjnej dobrej woli. Oczywiście od tychże sztywnych reguł sama stosowała liczne wyjątki albo była do nich prozaicznie zmuszana przez surowe normy życia uczniowskiego bądź jakieś zafajdane konwenanse dorosłych.
   Tereska potrafiła słuchać, pocieszać, tulić, pocałować, rozebrać się, kiedy ktoś chciał tego od niej, i spełniać inne erotyczne życzenia osób ze swojego szerokiego otoczenia. Wystarczyło, żeby ktoś tylko poprosił, zażądał lub dał do zrozumienia, czego sobie od niej życzy, oczekuje albo właśnie jej proponuje. Według niej takie spolegliwe postępowanie było całkiem zgodne z pierwotną naturą człowieka, a w ogólności wszelkiego stworzenia, gdyż każdy przedstawiciel płci żeńskiej przeznaczony został przecież do bezwolnego podporządkowania się zachciankom seksualnym także przypadkowych, specjalnie na tę okoliczność silniejszych, osobników męskich, zwłaszcza w okresie trwania rui.
   Przeciętna kobieta to sprzedajna dziwka. No, może niedosłownie i niekoniecznie za pieniądze. Z pewnością prawie każda z oburzeniem zaprzeczyłaby tej odważnej, pozornie obelżywej tezie. Ale czyż nie pamiętamy z historii tych, które oddawały się na rozkaz, dla idei, w jedynie słusznej sprawie, broniąc ukochanego lub dążąc do umotywowanej, sprawiedliwej zemsty? Albo te, które są dyspozycyjne w swoich firmach, gotowe własnym ciałem walczyć o uzyskanie kontraktu? Swego rodzaju fenomenem jest, że takie damy często kładą się do łóżka ze znienawidzonym obiektem ataku, lecz wykluczają równocześnie wyświadczenie podobnej przysługi swemu bezpośredniemu zleceniodawcy albo przełożonemu. Znane są przypadki, kiedy wierne, monogamiczne żony lub narzeczone, przegrywane w karty lub w jakiś sposób sprzedawane, odstępowane czy oddawane, przekornie godziły się na swój los i chętnie aprobowały nowego pana.
   Tereska wyczuwała intuicyjnie, że jej natura przygotowana jest do realizowania specyficznej, dziejowej misji, tak niezbędnej ludziom, a jakże niedocenianej i zasadniczo nieakceptowanej przez ponure społeczeństwo, od urodzenia ogłupiane przez narzucone normy obyczajowo-wyznaniowe. Otóż powszechnie dawana radość, okazywana dobroć i dostępny seks rozładowują ludzkie złe napięcia, a w tym chwilowo bezsilne, tłumione, narastające emocje, generujące agresywne, skryte lub złowieszcze plany odwetowe. Są jednak osoby, które z różnych powodów cierpią na wyraźny niedostatek niewymiernych radości życia. Bowiem odmawia się im prawa do szczęścia, którego sami nie potrafią zdobyć. Zagubieni, wielokroć dają upust skumulowanej energii i eksplodują nią, krzywdząc rzekomo niewinnych, przypadkowych bliźnich. Iluż niedocenianych, gnębionych i wyśmiewanych przez otoczenie młodych frustratów w zaraniu poniechałoby swych terrorystycznych, zbrodniczych zamiarów, gdyby znaleźli obok siebie kogoś tak miłego, otwartego i niewybrednego jak Tereska.
(…)


10.
(…)

   Kolejny raz odezwały się jej zmysły w końcówce szkoły podstawowej za przyczyną chłopaka ze starszej o rok klasy. Na imię było mu chyba Andrzej. I otóż ów Andrzej miał idiotyczny, paskudny narów chwytania dziewczyn za krocze, kiedy te jak należy grzecznie spacerowały w przerwie po szkolnym korytarzu.
   Szły sobie na przykład dwie dziewczynki, a tamten figlarz nadchodził z przeciwka. I nagle wychylał się, żeby swymi długimi, małpimi łapskami złapać jedną z nich od dołu między nogami. Stawało się to tym gorsze, jeśli ofiara nie była w spodniach. Potem piski, kłótnie, skargi. Lecz znany ze szkolnego chuligaństwa Andrzej niewiele robił sobie z powtarzających się nauczycielskich, wychowawczych uwag lub nagan, i czynił dalej swoje.
   Kiedyś niestety i ją tak dorwał. Obawiała się tego wcześniej, znając z obserwacji debilne zwyczaje stukniętego, napalonego urwisa, i starannie unikała podobnego z nim kontaktu. Tym feralnym razem zagadała się z kimś i w porę nie spostrzegła zbliżającego się zagrożenia. Zareagowała standardowo. Nawymyślała mu od prostaków, popłakała się, naskarżyła pani. A gdy emocje opadły, dotarło do niej, że w istocie nie stało się nic takiego, że źle postąpiła, idąc na skargę, że w sumie jego dotyk był całkiem przyjemny i że Andrzej mógłby od biedy chwycić ją tam znowu.
   Potem sama zaczęła polować na Andrzeja. Gdy szedł, naumyślnie wychodziła naprzeciw niego. Stwarzała dogodne sytuacje, żeby zechciał ją złapać. Prowokowała go niby tak od niechcenia. Jednak ten, pomny doznanych przez nią przykrości, wolał zadzierać z mniej zajadłymi dziewczętami. Z czasem zapomniał chyba o urazach, gdyż Marysi udało się dopiąć swego. Może zrobił to odruchowo, a może pomylił się po prostu. W każdym razie ani myślała wówczas krzyczeć. Uśmiechając się zalotnie, upozorowała unik, po czym uraczyła go jakimś niegroźnym epitetem, typu "co robisz głuptasie", bardziej zachęcającym niż karcącym czy obraźliwym. Szczęśliwie powtórzyło się to jeszcze ze dwa razy.
   W okresie owych wyczekiwanych i doczekanych kontaktów śniła o Andrzeju po nocach. Uświadomiła sobie, że pozwoliłaby temu chłopakowi, gdyby zechciał oczywiście, nie tylko na złapanie poprzez spodnie, rajstopy czy majtki za jej cipkę, jakże teraz łasą nieznanych dotąd, obcych dotyków, ale na dużo więcej. Więcej, aniżeli Marysia ogarniała wyobraźnią. Niestety, Andrzej ograniczał się wyłącznie do tego charakterystycznego łapania, a obiekty swojego ataku wybierał spośród wielu, z reguły losowo i przez to sprawiedliwie, czyli z mizernym dla Marysi, co do liczby pożądanych zajść, skutkiem.
(…)


11.
(…)

   Spora liczba przepisów drogowych tworzona jest z tak silnym naciskiem na bezpieczeństwo, że przy późniejszym stosowaniu ich niechcący następuje zdecydowane przegięcie w drugą stronę, czyli w kierunku wzmożenia zagrożenia. Sprawcy wszelkich ograniczeń i projektanci osiedlowych garbów, niszczących zawieszenia aut, a przy okazji także skutecznie udaremniających komfort jazdy, zapomnieli, że dany pojazd nie służy do zapewniania bezpieczeństwa, lecz do szybkiego przemieszczania się z oczywistym podjętym jakimś ryzykiem statystycznego wypadku drogowego. Nadmierne ograniczenia prowadzą z kolei do spowolnienia tegoż przemieszczania, które to spowolnianie dodatkowo potęgowane jest wciąż wzrastającą liczbą pojazdów. Wystarczy zaś znikomy odsetek podporządkowujących się ograniczeniom kierowców, by reszta została skutecznie zakorkowana. Przypuszczalnie za jakiś czas dojdzie do kompletnej atrofii ruchu drogowego poprzez totalne zablokowanie jezdni do jazdy oraz poboczy i miejsc parkingowych do parkowania.
   A może prosty zakaz umieszczania wielkich reklam na jeżdżących i parkujących pojazdach zniwelowałby z dziesięć procent wyłącznie w tym celu użytkowanych aut i przyczep? Krótki zapis w jednej ustawie o ruchu drogowym tanio załatwi tę sprawę. Poskutkuje, jak ręką odjął. Przy tym wzrósłby nieco poziom bezpieczeństwa, gdyż wyschłoby jedno ze źródeł, które powoduje rozpraszanie uwagi kierowców.
   Inny, wydawałoby się, surrealistyczny pomysł na zmniejszenie korków to reglamentacja prawa jazdy na pojazd osobowy w taki sposób, że kobiety miałyby prawo prowadzić auta we wtorki, czwartki i soboty, a mężczyźni w poniedziałki, środy i piątki. Oczywiście z podmiotowymi wyjątkami uzasadnionymi na przykład niepełnosprawnością czy usługami taxi. W niedziele wolno byłoby robić to w ramach obu płci. Niby kolejne obostrzenie, ale nie gorsze od innych. A może lepsze, bo nikogo niedyskryminujące, a przy tym nienachalnie popularyzujące związki heteroseksualne. Każdy zaplanowałby swe tygodniowe zajęcia tak, aby dostosować się do ogólnych możliwości transportowych. Równoczesne korzystanie z dwóch samochodów przez małżeństwo straciłoby sens. Ludzie przestaliby wozić się pojedynczo w pięcioosobowym aucie. A przy okazji zmalałaby dominacja panów nad paniami w ruchu drogowym. Ciekawe, czy w babskie dni byłoby więcej kolizji, czy mniej?
   Dbałość o ochronę środowiska poprzez tworzenie lub utrzymywanie terenów zielonych odgrywa ważną rolę w wielkich miastach. Trzeba jednak wreszcie zdecydować się na coś. Dokonać wyboru właściwych priorytetów. Albo chcemy mieć średnio po dwa samochody na dorosłą osobę plus motory, skutery, rowery i deskorolki dla młodzieży oraz hulajnogi i wrotki dla dzieci, albo trawniki w miastach, skwery, alejki i parki. Wydaje się, że przeznaczanie następnych obszarów z zakazem parkowania dalekie jest od zdrowego rozsądku. Wręcz przeciwnie, to może graniczyć z totalnym obłędem, wzmagającym w konsekwencji uciążliwość życia. Czyżby znowu ludzie ludziom gotowali marny los? Przecież w końcu każdy pojazd musi zatrzymać się gdzieś. Nie może w kółko jeździć i jeździć. Ktoś, kto chce obcować z naturą i świeżym powietrzem, niech wyniesie się na pobliską wieś albo przynajmniej na przedmieścia lub peryferie miast, a centrom aglomeracji pozwoli rozwijać się zgodnie z ich cywilizacyjnym przeznaczeniem oraz wygodą mieszkańców i ludzi przyjezdnych, obligatoryjnie korzystających ze zlokalizowanych tam instytucji administracyjnych, handlowych, kulturalnych lub sportowych.
(…)


12.
(…)

   Kiedyś, nie wytrzymując uprzykrzonego gderania żony, sklerotycznie idealizującej się na tle piętnowanej reszty otoczenia, wygarnął jej prosto z mostu:
   - A ciebie to może nie relegowano z sanatorium za niecne, demoralizujące i obsceniczne zachowanie, hę? Przypomnij sobie, jak wówczas niesprawiedliwie zostałaś oceniona. Co wygadywano o tobie i o mnie w twojej szanownej rodzinie? Jak zakwalifikowali nasze spontaniczne, z gruntu niewinne, bo kierowane czystymi młodzieńczymi uczuciami, zachowanie twoi bogobojni rodzice? Właśnie z powodu osobistych doświadczeń nie wolno ci dzisiaj nikogo potępiać, a tym bardziej źle wypowiadać się o własnych zstępnych, o naszych dobrze ułożonych dzieciach i o wspaniałych wnukach. Oni są tacy sami jak ty i ja. Lecz my, stetryczali i zramolali starzy, nie ogarniamy do końca ich świata, tak jak nie rozumiano też nas. Przyszli potomkowie będą śmiać się z tych ich poczynań, które u nas wywołują zgrozę lub zgorszenie, podobnie jak Tereska nie pojęłaby, na czym w istocie polegał nasz rzekomo zły uczynek, wystarczający do wydalenia nas - chorych, niepełnosprawnych młodych ludzi z państwowego ośrodka zdrowia ze skutkiem pozbawienia pacjentów niezbędnego sanatoryjnego leczenia. Ty, Marysiu, nie masz najmniejszego prawa krytykować Ewy. - Józef aż oślinił się z irytacji. - Ona odeszła i nie można obarczać jej odpowiedzialnością za cokolwiek. Już prędzej można nas winić za to, że w okresie, kiedy zabrakło Ewy, nie potrafiliśmy należycie dopilnować dobra jej córki, a naszej wnuczki. Ze swojej strony nie wyobrażam sobie lepszej córki niż Ewa. Gdyby nie ona, to moje życie z tobą byłoby szare i nudne. To ona i tylko ona spowodowała, że przez trzydzieści lat byłem w miarę szczęśliwym człowiekiem.
   - A to ciekawe - zaatakowała złośliwie Maria, urażona zwłaszcza ostatnimi słowami męża. - Chcesz powiedzieć, że twoja druga córka, a właściwie pierwsza według kolejności, niewiele dla ciebie znaczy? A Violetta? Z nią też miałeś szare życie? A może nadal ubarwiasz sobie życie utrzymywaniem związków towarzyskich z tą, z tą... Violettą?
   - Uważaj, żebyś nie zapędziła się za daleko swoją głupią gadaniną! - upomniał gniewnie Józef żonę. - Przypomnij sobie, co obiecywałaś mi, kiedy żarliwie mnie nakłaniałaś, żebym zerwał z Violettą. Moje dalsze życie z tobą miało być sielanką, miałaś być kochającą żoną, dbałą i posłuszną. A ty z każdym rokiem jesteś coraz gorsza. Ot, wróciło stare. Jedynym, co pozostało, jest to, że nie bronisz się i nie wzdragasz w łóżku przed moimi zalotami. Ale równocześnie nie robisz nic, żeby zachęcić mnie do seksu z tobą, jakoś podniecić sobą. Zachowujesz się jak kłoda albo jak taka lalka, którą niektórzy samotni faceci kupują sobie w miejsce nieosiągalnej kobiety. Bezwolna, bez jakiejkolwiek inicjatywy. I ty śmiesz wypominać mi Violettę?
   - Dbam przecież o ciebie! Robię wszystko, co chcesz. Sprzątam, piorę, gotuję. Spędzam z tobą każdą chwilę. Okrywam cię kocykiem, kiedy codziennie zasypiasz przed telewizorkiem. Kocham się z tobą, kiedy masz na to ochotę, a aktualnie z tą u ciebie nie jest najlepiej, oj nie jest. Zestarzałeś się, mój Józeczku. W basenie również stale dotrzymuję ci towarzystwa. - Mówiąc te słowa, Marysia porzuciła tym samym atak, skupiwszy się na lekko ironizującej obronie, w której czuła się o niebo pewniej.
   Niezrażony śmiałą retoryką żony Józef perorował rzeczowo dalej.
   - I co z tego, kiedy wyraźnie brakuje ci tego czegoś, czego mężczyzna potrzebuje, żeby czuć się kapitalnie, żeby być spełnionym. Prawda, że rzadko mam chęć na seks, bo mnie nużysz swoją troskliwością, nadopiekuńczością, a także uporczywym zrzędzeniem, podobnym do obecnego. Kobieta ma być odpoczynkiem mężczyzny, ale w sensie czynnego i intrygującego dopingowania go do domowego działania. A ty, zamiast wyzwalać resztki mojej męskości, na przemian to denerwujesz mnie, to zanudzasz śmiertelnie. Ciągle oczekujesz ode mnie czegoś, czego indywidualnie potrzebujesz. Dajesz mi zaś tylko to, co akurat arbitralnie i subiektywnie, według własnych, babskich kryteriów, kwalifikujesz jako słuszne. Ja nie liczę się w ogóle jako mąż i nie mąż. Akceptujesz mnie nie jako takiego, jakim chcę być, lecz jako takiego, jakiego mnie sobie uformowałaś w swym ptasim móżdżku. Zrozum Marysiu. Ja mam przed sobą jeszcze ładnych parę lat życia i chciałbym przeżyć je w miarę szczęśliwie oraz możliwie spokojnie. Cóż na to poradzę, że ożywiam się jedynie przy Teresce... i, niech ci będzie, przy Violetcie również. One obie mają to, co lubię. Kocham ciebie, ale ty przygaszasz mnie, rozleniwiasz, sprawiasz, że czuję się niedołężny, skapcaniały i nadmiernie schorowany. Do tego wymagasz, żebym robił coś na przekór jednej z dwóch najważniejszych, pomijając twą osobę, istot w moim życiu, a wypominasz mi miniony związek z tą drugą. Wciąż burzysz moją pamięć o naszej ukochanej nieboszczce Ewie. Nawet teraz, kiedy już jej nie ma, nie możesz pozbyć się tej niepojętej dla mnie niechęci do niej, jakże dziwnej u rodzonej matki.
(…)


13.
(…)

   Wówczas, przed laty, a było to pewnego pięknego, słonecznego popołudnia, po wykonaniu ostatniego zwrotu przez rufę, nadającemu właściwy, docelowy kierunek łódce wprost do kei zaprzyjaźnionego rancza, unieruchomiwszy ster rumplem, zwolniła szoty z knag, by profilaktycznie zawczasu zrzucić żagle. Następnie przezornie podciągnęła fałem w górę miecz, nie chcąc ryzykować kolizji z dnem. Będąc tuż, tuż u celu, dobiła do brzegu, posłużywszy się pagajem. Z daleka uważnie lustrowała, jak Ewa i Paweł, pozbawieni odzienia, jak to oni, bawili się z małą, też gołą, Tereską, goniąc się radośnie na pomoście.
   Ów pasjonujący widok w ogóle nie speszył młodej żeglarki, ponieważ w upalne dni ci starsi od Basi, ekscentryczni a nowocześni jej wielkomiejscy znajomi rzadko nosili ubrania. Zwłaszcza Ewa, bo Paweł przy obcych, a w owym czasie także przy Basi, krygował się trochę. Aczkolwiek ukrywał to bardziej niż swą goliznę.
   Przebywająca latem na ranczo Ewa wkładała na siebie coś niecoś jedynie, kiedy miała okres, w chłodne dni albo gdy gościli tu jacyś konserwatywni sztywniacy z towarzyszącymi im dorastającymi, a więc z założenia niemiłosiernie krępującymi się dziećmi. W przeciwieństwie do Basi hołdowała sprawdzonej zasadzie, że nie szata zdobi człowieka. Ta pozbawiona perwersji śmiałość naturystycznej Ewy do pokazywania się ludziom nago bądź w umiarkowanej wersji topless, w tym jej ojcu - miejscowemu leśniczemu, imponowała Basi niesłychanie. Basia nie odważyła się tego zwyczaju naśladować, ponieważ wstydziła się prawie sama siebie. Po latach, dzięki Teresce, zaleczyła podobne kołtuńskie kompleksy, lecz i tak na wszelki wypadek obnażała się co najwyżej przy niej. No i przy Pawle, ale to przecież zupełnie coś innego.
   Kiedy więc dopływała do przystani, Paweł, kiwnąwszy jej ręką na powitanie, bez specjalnego pośpiechu skierował się w stronę domu, zapewne, aby włożyć coś na siebie. Jakże miło było patrzeć na tego nagiego, zgrabnego, oddalającego się mężczyznę. Ewa, odsuwając rwącą się do pomocy pięcioletnią wtedy Tereskę, odebrała rzuconą cumę i, kucnąwszy na palcach rozpostartych maksymalnie w kolanach nóg, przywiązała ją sprawnie, używając jednej ręki, odpowiednim węzłem do knagi na pomoście.
   Basia chętnie poobserwowałaby, obnażone w tym akurat momencie do granic możliwości, różowiutkie, rozchylone, troszeczkę już uwidaczniające skrywający się za nimi tajemniczy i stąd nurtujący, niezmiernie apetyczny otwór oraz lśniące bezbarwną, jakby oleistą wilgocią płatki łona Ewy, ale przełknęła tylko napływającą z podniecenia ślinę w ustach, bo musiała pospiesznie, bez najmniejszej zwłoki, zapobiec niebezpiecznemu, nazbyt silnemu uderzeniu dziobu łódki o keję. Energicznie przerzuciła na zewnętrzną stronę burty dwa, wcześniej przywiązane odbojniki i sprawnie, boso, przeskakując bodaj metrową odległość z łodzi na pomost, drugą cumą trzymaną w ręce poprzez kółko cumownicze umocowała żaglówkę sztywno wzdłuż kei.
(…)


14.
(…)

   Jakie to dziwne, że inne kobiety zastanawiają się, czy doznały właściwego orgazmu, czy konkretne zbliżenie należało do udanych, czy aby nie popadły w rutynę, zobojętnienie, udawanie, pociągające za sobą z początku oszukiwanie samej siebie, a w konsekwencji swego mężczyzny. Jej w żadnym razie to nie dotyczy. Ewa osiąga orgazm notorycznie. Mogłaby kochać się jeszcze częściej. Nie znudziłoby się jej to w ogóle. Na wszelki jednak wypadek stosuje różnorodność treści i bogactwo formy.
   Ubóstwia to wszechogarniające, psychodeliczne uczucie. Niewysłowiona radość spełnienia, odczuwalna przez każdą komórkę jej ciała, od stóp do głów, w kręgosłupie, w brzuchu, na dłoniach i pomiędzy udami. Wszędzie. Ta obecność poruszającego się w niej, w środku, rosnącego z chwili na chwilę, pasjonującego kobiecy umysł, jego gorejącego ciała. Jakby dziecko w łonie przyszłej matki. Ten oblewający strumieniem boski nektar, kojąco gaszący wzniecony wewnątrz ognisty żar, który równocześnie jest ambrozją dla wysublimowanego podniebienia prawdziwej kochanki. A przy tym więź psychiczna z umiłowanym człowiekiem. Ta dodatkowa, oderwana od rozumu, nauk i skostniałych konwenansów, ponadludzka, instynktowna, niemal dzika więź, osiągana w praktyce do końca jedynie i absolutnie podczas wspólnego szczytowania. Więź silniejsza od pragnienia życia...
   Przecież to dzięki niemu, mężczyźnie, tak jest. To on to sprawia. To on jest bogiem, który daje szczęście, rozkosz, prawdziwy raj…
   Byt z aktywnością seksualną jest cudowny. To oczekiwanie na... "w moment, który mógłby trwać wiecznie, a musi zachowawczo skończyć się prędko, bo można by umrzeć z przesytu rozkoszy... Zadowolenie po... Całkowite fizyczne wyczerpanie, jak po znojnej pracy. Ukojenie w nagich ramionach swego mężczyzny, pana i władcy. Obejmowanie go nogami tak, by wciąż ocierał się swą szorstką, gęsto owłosioną skórą o jej wymęczoną, gorącą, delikatną cipkę. Oddanie się jego woli i władzy. Niech uczyni ze mną, co tylko zechce. Cała jestem jego. Jego niewolnicą i służebnicą. Zrobię dla niego wszystko! Za ten jego zapach w moich nozdrzach, smak na podniebieniu, pieszczotę ust w każdym miejscu na moim kobiecym ciele i w ciele..., za niczym nieskrępowaną możność dotknięcia jego twardych mięśni, wtulenia się, muskania językiem…, gryzienia, drapania, szarpania…, wejście na niego i w niego... Czegóż chcieć więcej?
(…)


15.
(…)

   Lepiej będzie dla wszystkich, jeśli Paweł, zamiast wozić szczątki Ewy poza miasto, sam, tak jak w dniu pogrzebu Ewy w duchu sobie i jej solennie obiecywał, położy się obok niej, kiedy przyjdzie właściwy ku temu czas. Oczywiście, o ile w tamtejszym grobowcu nie zabraknie dla niego miejsca, co jest niestety całkiem prawdopodobne, zważywszy na ograniczoną pojemność i kilkoro potencjalnych kandydatów z dłuższym stażem na ziemskim padole: Józef, Maria, Jacek, Kaśka... A uczyni to z sobą bez żadnej, nikomu niepotrzebnej pompy, bez hucznych pogrzebów, nekrologów, egzekwii. Zejdzie tak dyskretnie, żeby, w miarę możności, mało kto mógł zwrócić uwagę na jego nieobecność. Odpowiednia firma prawnicza otrzymała już w tym zakresie stosowne instrukcje.
   Po co informować bliźnich o największym niepowodzeniu ziemskiej egzystencji, jakim niewątpliwie jest dla każdego okoliczność śmierci? Niech, skubani, możliwie najdłużej pozostają w fałszywej świadomości, że delikwent nie ubył i ma się wciąż w dobrym zdrowiu. Nie dać gównojadom tej sępiej satysfakcji hołubienia, czczenia i opłakiwania trupa, którego postponowano lub ignorowano za życia. A może odejść z tego świata niczym pies, który, czując nadchodzący koniec żywota, znika niezauważenie, by ukryć się gdzieś w gęstwinie lasu i tam spokojnie zdechnąć, pozostawiwszy wrażenie, że jest, zaraz wróci, gdzieś krąży, a w każdym razie istnieje, trwa, żyje…
   Po długich i częstych rozważaniach Paweł stwierdził odkrywczo, że optymalnie jest umrzeć, stając się na krótko przedtem człowiekiem w miarę ubogim. A to dlatego, że zawczasu należy w pełni skonsumować cały dorobek swego życia. Każdy powinien pracować tylko na siebie. No i ewentualnie na swych podopiecznych, ale dopóty, dopóki pozostają oni bezradni. Wszak jedni będą wkrótce już samowystarczalni, a inni wykorkują. Po co gromadzić zasoby finansowe, których nie można samemu zużyć. To tak samo, jakby godzić się na większe podatki. Absurdem jest zatem w nieskończoność szczędzenie posiadanych pieniędzy, by odziedziczyli je bardziej lub mniej aprobowani spadkobiercy. Lepiej roztrwonić majątek, rekompensując niedostatki wieku podeszłego maksymalnie dostępnymi do kupienia radościami życia doczesnego. To żaden egoizm, to zwyczajny racjonalizm. Trzeba jedynie uważać, aby nie przetracić wszystkiego zbyt wcześnie i zejść niechcący na dziady. Aczkolwiek dziadowski stan rajcuje ponoć starych ludzi, z tymi zamożnymi włącznie, oczekujących litości, pożałowania i współczucia, uwielbiających narzekać, żebrać i wyłudzać.
(…)